„Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej zapomnieć” czyli o Beksińskim słów kilka

Z Beksinski 2014_W tym sezonie odzyskałem wiarę w Święta Bożego Narodzenia. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów otrzymałem prezent nie tylko przyjemny (bo to, na szczęście, zdarza się częściej, głównie za sprawą Ładniejszej Połówki, podteksty mode off), ale i inspirujący. Prezentem owym jest album obrazów Zdzisława Beksińskiego, jednego z moich ulubionych Twórców.

Inspiracja okazała się na tyle silna, że większą część Świąt spędziłem gapiąc się na przerażające wizje powstałe w umyśle wybitnego obywatela miasta Sanoka, z każdą kolejną chwilą coraz bardziej utrwalając swoje uwielbienie do jego prac. Dzisiejsza notka jest pokłosiem owej odrodzonej fascynacji. Śpieszę zapewnić, że nie będzie to recenzja albumu jako takiego, choć gwoli porządku zacznę od krótkiego odniesienia się do jakości wydania. Sednem postu ma być subiektywna wyprawa po wybranych zakątkach sztuki Beksińskiego. Oczywiście nie zamierzam recenzować jego malarstwa w dosłownym tego słowa znaczeniu – i to aż z dwóch powodów: po pierwsze, zabrakłoby mi na to życia (szalenie płodnym twórcą był nasz Twórca), po drugie zaś, brak mi ku temu wiedzy i pewności siebie.

Wydawnictwo Bosz cieszy się na rynku polskim wcale konkretną opinią. Przyznam uczciwie, że nie wiem jak do poszczególnych pozycji odnoszą się profesjonaliści, lecz jako amator chętnie sięgam po ich rozmaite albumy. Beksiński nie odstaje na minus od standardu wydawnictwa. Porządny papier, dobra jakość wydruków i niezły, w gruncie rzeczy, dobór przedstawionych prac to podstawowe zalety wydania. Czasami wątpliwości rodzi kolorystyka lub stopień rozjaśnienia poszczególnych prac – bywa, że odstają one nieco od pamiętanych / kojarzonych wariantów. Czy jest to powód do niepokoju? Niekoniecznie, wszak każde skanowanie i odświeżanie obrazów wiąże się z – czasami celowymi, czasami przypadkowymi – korektami. Skłonny jestem uznać, że osoby odpowiedzialne za ten aspekt wydania zrobiły dobrą robotę, co oceniam po szeregu bardzo ciemnych, niemalże monochromatycznych obrazów – na wydrukach widać obfitość szczegółów, zarazem jednak nie uległ zanikowi mroczny klimat oryginałów. Ach, o jakich oryginałach mowa? Wszak na ogół i tak oglądamy reprodukcje fizyczne czy cyfrowe, więc w gruncie rzeczy kopie z kopiami porównujemy… Kończąc ten wątek: album jest naprawdę udany, a jedynym jego obiektywnym brakiem jest uszczuplenie kolekcji o dwa obrazy. Zabrakło w niej bodaj najsłynniejszego dzieła Artysty, tytułowanego czasami nieoficjalnie Pełzającą śmiercią oraz paru innych, do których się za chwilę odniosę.

Skoro sprawy formalne mamy już za sobą, przejdźmy do samego Beksińskiego. Spotkanie z tym Artystą w wielu przypadkach zaczyna się od dzieła już wymienionego, czyli właśnie od Pełzającej śmierci. Jakże nie lubię tego tytułu! Jest ekstremalnie pretensjonalny i choćby z tego powodu nasuwa się pytanie, czy został nadany przez Beksińskiego? Wielu swoich prac autor nie tytułował w ogóle, większość pozostałych obdarzał ekwiwalentami tytularnymi, najczęściej były to trzyliterówki konfigurowane według zamysłu znanego tylko Twórcy (AOW, AAO itd). Gdzie w tym katalogu miejsce dla Pełzającej śmierci? W tytule nie pasuje mi również próba narzucenia interpretacji. Spójrzmy na to niezwykłe dzieło:

002447

Obraz bez tytułu. Zdzisław Beksiński, 1973. Źródło: DmochowskiGallery.net

Według popularnej interpretacji centralna postać jest śmiercią. Przestraszoną, bojącą się czegoś. Może ogromu zniszczeń? Może faktu, że zagłada wymknęła się jej z pajęczych rąk? Płonące miasto w tle przywodzi na myśl obrazy wojenne, nie jest to zresztą jedyny przypadek w którym u Beksińskiego doszukiwać można się nawiązań do wojny (niewykluczone, że cała jego twórczość w mniejszym lub większym stopniu została zapłodniona przez doświadczenia Drugiej Wojny Światowej i/lub niepewność nuklearnej Zimnej Wojny). To dobra interpretacja, ale czy jedyna sensowna? Przemawia za nią metafizyczna moc, wszak odwołanie się do samej śmierci (spersonifikowanej bądź nie) brzmi lepiej niż dostrzeżenie w zabandażowanym indywiduum zmutowanej ofiary atomowego armagedonu. Z drugiej strony, do mnie przemawia bardziej druga opcja. W „tym czymś” widzę nie sprawcę lecz ofiarę. W pająkowatych nogach dostrzegam podobieństwo do kończyn szczęściarzy, którzy przeżyli Holokaust. Czyż aby przeżyć Shoah nie trzeba było odrzeć się z resztek godności? Czyż ci, którym się to udało, nie raz i nie dwa upokarzali się poza granice ludzkiej wytrzymałości, niczym rój przestraszonych owadów skupiając się wyłącznie na ucieczce spod wzniesionego buta? To wcale nie musi być Shoah. Każda wojna ma takie oblicze. Każda wojna generuje grupę ofiar, które przeżywają (lub nie) własne Shoah.

Niezależnie od wariantu, Pełzająca śmierć robi wstrząsające wrażenie. Niezależnie od wariantu jest – stała się – dziełem antywojennym. Nie wiemy co artysta miał na myśli, choć przypuszczać można, że nie próbował wtłoczyć w niewielki obraz (73×97 cm) nadmiaru znaczeń. Dodajmy: znaczeń, za którymi nie przepadał. Malował to co widział w swoim umyśle. Czy były to skrzywione wspomnienia czy niepewne obrazy przyszłości? Lepiej nie wiedzieć.

Pełzająca śmierć nie jest obrazem dla Beksińskiego typowym choćby z uwagi na daleko posuniętą dosłowność. W dziele tym brakuje niedopowiedzenia, większej przestrzeni interpretacyjnej (to ocena z punktu wiedzenia widza, nie Twórcy). Jest ono, mimo wszystko, dość dosłowne, a przy tym karykaturalne. Przerażające, acz zarazem śmieszne. Ofiara zagłady czy karykaturalnie spersonifikowana śmierć, kim/czym by zabandażowane „coś” nie było, egzystuje na granicy przerysowania. Płonące miasto jest bez wątpienia miastem, łatwo dostrzec że współczesnym – scena została odmalowana realistycznie, trudno w niej dostrzec drugie dno czy metafizyczny gradient, obszar w którym przedmioty na obrazach Autora rozpływają się, przemieniają w ptaki, pył czy strumień świadomości udręczonego umysłu. To po prostu budynki, nic ponad to.

W większości dzieł Beksińskiego brakuje aż takiej dosłowności. Dlatego, choć uwielbiam ten obraz, nie traktowałbym go jako symbolicznego dla twórczości Autora. Znacznie większe pole interpretacyjne pozostawia inne dzieło Beksińskiego:

Zdzisław Beksiński, 1975. Źródło: DmochowskiGallery.

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, 1975. Źródło: DmochowskiGallery.net

Przyznam, że nie jestem w stanie pokusić się o sensowną interpretację tego obrazu, choć zarazem ciśnie mi się do głowy milion myśli związanych z tym dziełem. Trudności w ich spójnym powiązaniu nie sprostam. Ale obraz, sam w sobie, zasługuje na wnikliwą uwagę. Czego nie widać na skanie, to doskonałe wykorzystanie gradientu barw i gra światłem. Często  tak się u Beksińskiego dzieje, że najmroczniejsze mroki stopniowo są rozpraszane przez okruchy światła, którego nie ma zbyt wiele, ale które szalenie uplastycznia całą scenę. Ogniska płonące na pseudokominach przechodzą w odległym horyzoncie w rachityczną lecz dostrzegalną łunę, dającą złudzenie ogromu zjawiska. Czymkolwiek ono jest. Przedstawienie jest absurdalne, bo przecież absurdalne byłoby egzystowanie na kamiennych słupach, lecz powtarzalność (kilkanaście ognisk widzimy wyraźnie, istnienia tysięcy możemy się tylko domyślać, a przecież gdzieś dalej, za horyzontem kryć się ich mogą miliony) zdaje się sugerować normalność, typowość. Plus motyw przemijania: ognie wygaszone, filary opuszczone, porzucone. W tym świecie przedstawionym trwanie służy wyłącznie przemijaniu. Egzystencja jest wyczekiwaniem końca: na coś więcej brak, dosłownie, miejsca.

Być może jednak to nie ogniska a otwory wylotowe wielkich kominów? No bo niby skąd wziąć opał na czubkach skalistych iglic? Pewnie gdyby Beksiński był twórcą realistycznym należałoby się zastanowić skąd pochodzi ogień. Może tłoczony jest prosto z otulonego w mroku jądra tego dziwnego świata (co przesuwa nas w stronę realizmu, lecz przecież tylko o parę centymetrów)? A może, bardziej metafizycznie, to ogień piekielny? Byliby zatem ci karłowaci, poszarzali ludzie-nie-ludzie swego rodzaju hienami ogrzewającymi swe stygnące ciała resztkami piekielnego ciepła. Bardzo przewrotny pomysł i aż się prosi by go polubić… ale jednak nie, pozostanę przy wcześniejszej, absurdalnej i absolutnie nierealistycznej wersji. Myślę, że Beksiński miał w nosie logistykę opału, chciał natomiast dostarczyć na sklejkę fizyczną projekcję niezwykłej wizji, której moc oparta jest przede wszystkim na wizualnym efekcie. A ten jest tutaj porażający.

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński,1970. Źródło: DmochowskiGallery.net

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński,1970. Źródło: DmochowskiGallery.net

Powyżej motyw przewijający się przez garść prac Beksińskiego: groteskowo przerysowane postaci o fizis zredukowanej niemalże zupełnie do ogromnych aparatów gryząco-siekających (szczęściarze mają także oczy, lecz te nie wydają się być absolutnie potrzebnym atrybutem). Postaci zdają się być zagubione w szale konsumpcji. Widoczne w tle krzyż (lub jego ekwiwalent) oraz świeczka stanowią pozorny kontrast z pierwszym planem, w praktyce jednak dopełniają go, tworząc przewrotne kontinuum. Symbolika sceny kusi łatwą nadinterpretacją, ale przecież trzeba pamiętać, że dla Beksińskiego krzyże nie były formą deklaracji, lecz przede wszystkim… formą. Szkicował, rzeźbił, malował całe mnóstwo krzyży (niewykluczone, że jest to dominujący w jego sztuce motyw), lecz ich obecność w swoich wizjach tłumaczył… obecnością krzyży w świecie rzeczywistym.

„Jestem ateistą. Krzyż to dla mnie motyw uniwersalny, nie nasycony treściami biblijnymi.”

Źródło

i

„Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego ten akurat motyw robi na mnie tak silne wrażenie, ale przede wszystkim jest to właśnie ten motyw. Jako malarz ustosunkowuję się swoim ukrzyżowaniem do ukrzyżowań Rembrandta, Grünewalda czy wreszcie setek tysięcy ukrzyżowań bezimiennych twórców, które znajdują się w setkach i tysiącach kościołów i cmentarzy. To tak, jak z ‘Requiem’, które prawie z reguły komponowane jest do tego samego tekstu. Nie wycofuję się jednak z tego, że jest to dla mnie motyw szczególny, ale właśnie jako wizja, a nie jako wyznanie wiary. Dominuje nad nim historia sztuki, a nie wiara. Nie wykluczam, że malując obraz, nie do końca zdaję sobie sprawę o co mi chodzi, ale na pewno wiem, o co mi nie chodzi.”

Źródło

Puszczając cugle zmysłu interpretatorskiego warto pamiętać o nastawieniu Beksińskiego do treści. Parokrotnie wyrażał się w sposób sugerujący ostrożną niechęć do wypełniania swoich dzieł treścią. Lubił zabawę formą, ale nie była to stricte zabawa w malowanie przedmiotów, prędzej skłonność do tworzenia krótkich, niekoniecznie rozbudowanych asocjacji pomiędzy przedmiotami lub, szerzej, artefaktami świata materialnego.

„Obraz to dla mnie coś poza treścią, którą traktuję zawsze jako produkt uboczny. >Zobaczyć< to dla mnie coś sto razy ważniejszego od >zrozumieć<. >Zrozumieć< jest dla mnie raczej równoznaczne ze >spłycić< lub >ograniczyć<. W ten sposób zresztą odbieram i filmy i muzykę.”

Źródło

i

Ja staram się w obrazie również stosować coś w rodzaju techniki wariacyjnej, wymaga to jednak, aby temat był prosty. Jako człowiek bardziej niż w treści zamiłowany w formie zawsze przyjmę jasny przekaz: postać ludzka, budynek i bawię się ich formą.

Źródło

i

Tak, ludzie różne rzeczy znajdowali w moich obrazach. Zasadniczą role odgrywa tu psychika interpretatora. Bywa, że ci, co mają duszę cokolwiek poetycką dochodzą do takich skojarzeń, że ich nie rozumiem. Niestety wszyscy przywykli do tego, ze obrazy się koniecznie interpretuje. A chyba powinno być tak, że albo mi się coś podoba, albo nie. Tego rodzaju percepcja pozwala mi zachować własną interpretację i nie naruszyć jej.

Źródło

Pouczony wyznaniami Mistrza powstrzymuję się od nadania bardzo oczywistych, pasujących do dzisiejszych realiów interpretacji. A zatem żegnajcie gromkie kazania na temat rozbuchanego konsumpcjonizmu!

Jeśli jednak mało nam zębów i konsumpcji…

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, lata 70-te. Źródło: DmochowskiGallery.net

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, lata 70-te. Źródło: DmochowskiGallery.net

Konsumpcja czy nie konsumpcja? W ujęciu dosłownym owszem, lecz zarazem kpina z niej: choć otwarte szeroko usta wchłaniają cały strumień udręczonych postaci ni to ludzkich, ni pajęczych, ni potwornych, to przecież owi „wchłaniani” zdają się wręcz na wyścigi gnać ku jamie ustnej przeznaczenia. A ta czerwień pod ich stopami: język to czy czerwony dywan? I znowu zniszczone miasto w tle – jego puste okna z wyrzutem przypominają/uświadamiają, że widzimy świat człowieka, a nie kolonię obcych.

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, 1974. Źródło: DmochowskiGallery.net

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, 1974. Źródło: DmochowskiGallery.net

W pracach Beksińskiego pojawiają się czasami bardzo żywe kolory, a przykład taki radosny, maryjny niebieski jak powyżej. Obrazowi daleko jednak do radosnego obrazka z Ewangelii dla dzieci. Pochylona nad kołyską postać wydaje się być kobietą, matką, ale czy w kołysce rzeczywiście jest dziecko? Biała wstęga to papier na którym pracowicie nanoszone są kolejne wersety będące historią grzechu. Lub całun, w który zwijane jest coś, czego widzieć nie chcemy. Bądź też rozwijane. Pod ścianą kulisty kształt przywodzący na myśl Pełzającą śmierć, na ścianie sadystycznie udręczone ciało rozdziobywane przez kruki. I dobrze widoczny napis In hoc signo vinces, czyli Pod tym znakiem zwyciężysz, które to hasło miał ujrzeć na niebie sam Konstantyn Wielki przed bitwą, która dała mu władzę nad Cesarstwem. Jedynie domyślać się można kto i komu wieszczy tutaj zwycięstwo. Zresztą, w świecie Beksińskiego jedynym triumfatorem bywa śmierć, a zwycięża pod znakiem rozkładu, cierpienia i entropii.

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, 1979. Źródło: DmochowskiGallery.net

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, 1979. Źródło: DmochowskiGallery.net

Powyższe dzieło to stosunkowo rzadki – moim zdaniem – przypadek w twórczości Beksińskiego. Przy użyciu wielu narzędzi typowych dla Twórcy (przede wszystkim pajęczyno-podobnych struktur na ścianach oraz samego motywu przemijania) osiągnięto tuta zaskakująco spokojny efekt. W tym dziele nic nie krzyczy, słychać natomiast wyraźny szept snujący z pozoru banalną opowieść o… czekaniu i niedoczekaniu? Zaskakuje przyroda – żywa, silna – widoczna przez okno. Niewykoślawiona, niepodlegająca zagładzie tu i teraz. I jeszcze ptak, lub jego cień: nie kruk, nie złowieszczy rój sępów, lecz bez mała majestatyczny w swojej transparentności orzeł lub sęp, zatem stworzenie z innej puli symboli.

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, 1979. Źródło: DmochowskiGallery.net

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński, 1979. Źródło: DmochowskiGallery.net

Krzesła. Powstała cała seria obrazów z krzesłami w rolach głównych. To dzieło jest szczególne z racji użytego koloru i kadrowania. Pierwsze spojrzenie nie wnosi niepokoju, nastraja pozytywnie. Dopiero detale okazują się kłopotliwe: ruiny, piękne lecz przerażające zjawiska niebieskie. I posmutniała, być może płacząca postać na krześle. Niewielka gabarytowo, czyżby kolejny skarlały przedstawiciel rodu homo sapiens?

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński. Źródło: DmochowskiGallery.net

Obraz bez tytułu, Zdzisław Beksiński. Źródło: DmochowskiGallery.net

W kontrze do skarlałych, zniekształconych postaci ludzkich malował Beksiński nadmiernie rozrośnięte przedmioty. Krzesła uległy tej modzie. Powyżej widać krzesło większe niż drzewa… choć może to tylko takie dziwne chwasty? Skala tutaj nie jest jasno określona, ale to co najważniejsze dzieje się na samym krześle. Jego struktura zdaje się pochłaniać resztki kogoś (czegoś?) kto siedział na tym tronie gigantów. Jacek Dukaj napisał swoją Katedrę a Tomasz Bagiński na jej podstawie wycyzelował z pikseli słynny już cyfrowy krótki metraż o takimże tytule. Ale czasami odnoszę wrażenie, że pierwszym, który poddał pomysł był właśnie Beksiński. Pamiętacie jak katedra Bagińskiego rosła włączając w swoją strukturę ciało przybysza? W pracach Beksińskiego odnaleźć można bez wysiłku podobną interpretację (A do tematu Katedry jeszcze wrócimy, bo Beksiński daje wiele ku temu sposobności). Zdaje się ona zresztą odpowiadać filozofii twórcy, który chętnie portretował zanikanie, przeistaczanie, przenikanie się.

I choć brak tutaj konkretnej postaci ludzkiej, puste krzesło wydaje się być fragmentem opowieści o człowieku – nawet jeśli porzucimy nadinterpretacje i usilne, zbędne dopisywanie nieistniejących odpowiedzi do pytań „o co chodziło autorowi”. Wyjaśnienie tego – ładnie opisane – odnalazłem w artykule w… Niedzieli. Jest to przy okazji sprawne i humanistyczne podsumowanie twórczości Beksińskiego, więc obszerny cytat zamieszczę w całości:

Beksiński nie był moralizatorem, ale człowiekiem dostrzegającym fakt degradacji istot ludzkich, gdy sens swojego istnienia dostrzegają one wyłącznie w sobie.
Malarstwo Beksińskiego koncentrowało się wokół człowieka, chociaż spora jego część nie zawiera nawet konkretnej figury ludzkiej. […] Motywy te, mistrzowsko zresztą malowane, służyły do wyrażenia świata ludzkich lęków, które też były udziałem Beksińskiego, w tym także lęku przed śmiercią, do czego się przyznawał. Pośrednio mówiły o poczuciu opuszczenia, o osamotnieniu człowieka, wyrażały bezradność wobec przemijania, mówiły o zagubieniu w świecie, o dramacie ludzkiej rzeczywistości, gdy zabraknie w niej bezpieczeństwa i drogowskazów. Trudno powiedzieć, czy świadomość tego leżała u podstaw jego malarstwa, niemniej „opowiadało” ono o zagubieniu współczesnego człowieka, który pogrąża się w ciemnościach, symbolizowanych przez stale obecne w jego obrazach szkielety i zgliszcza.

Źródło

Jako, że post rozrósł się bardziej niż wynikało z mojego planu, pozwolę sobie teraz przerwać jego pisanie. Ciąg dalszy na pewno nastąpi, gdyż w moim opracowaniu zabrakło jeszcze kilku bardzo ważnych dla mnie obrazów. Chyba dałem się nieco ponieść zabawie w interpretacje, w efekcie czego nie zrealizowałem zamierzeń, obficie natomiast serwując pozaplanowe elementy zabawy ;-).


Po kliknięciu na każdy z obrazów zostaniecie przeniesieni do Galerii Dmochowskiego, która jest źródłem plików.

Grafika przedstawiająca stronę tytułową albumu została zaczerpnięta ze strony Wydawnictwa Bosz.

Opinie w tym poście są nie dość, że subiektywne to jeszcze amatorskie. I dobrze mi z tym 😉

28 thoughts on “„Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej zapomnieć” czyli o Beksińskim słów kilka

    • Dzięki. Akurat zacząłem mieć tzw. „drugie myśli”, czy sensem było przelewanie niedoskonałych przemyśleń na temat doskonałego malarstwa w nie do końca spójny post ;-P. Tak czy siak, sensownie czy nie, dopiszę jeszcze ciąg dalszy, bo z tego rozpędu umknęło mi kilka obrazów B. które uznaję za najważniejsze i najulubieńsze.

      • Ale z drugiej strony im więcej „niedoskonałych” przemyśleń się zapisze, tym w przyszłości przemyślenia staną się, hm, precyzyjniejsze (?), rzetelniejsze (?), pogłębione (?). Innymi słowy, zapisywanie (amatorskie, emocjonalne nierzadko) umożliwia z jednej strony pełniejsze rozumienie tego, o czym/o kim się pisze (to takie wejście głębiej, dokładniejsze uchwycenie tematu), z drugiej – pomaga w przyszłości lepiej porządkować własne wrażenia, umiejętniej je składać, dookreślać.

        Super – cieszę się, że będzie ciąg dalszy! : )

        • Chyba masz rację. Czasami trzeba od czegoś zacząć, przetrawić pierwszy raz w dowolny sposób aby mieć punkt odniesienia. W sumie dziwne, że nigdy do tej pory nie próbowałem komentować w taki sposób malarstwa, choć przecież jest ono obecne w moim (i Izy) życiu. Prywatnie sporo na ten temat gadamy, mamy ulubionych malarzy, motywy, kierunki. Chyba brakowało mi tej płaszczyzny konsumpcji malarstwa ;-).

          A z rzetelnością to… hmm… pewnie i w przyszłości o nią trudno 😉

          • O, widzisz, rozmowy są zawsze najlepsze. Do tego, co napisane, można wrócić i z tym polemizować. Ale rozmowa jest zdecydowanie bardziej wyzwalająca, inspirująca.
            A może kiedyś dwugłos zamieścicie? Byłoby ciekawie.

          • tak, zdecydowanie warto (po)gadać ;-P. Na dwugłos chyba za wcześnie, musielibyśmy się do tego oboje dostroić, a obecnie z Izą mamy problemy synchronizacyjne w podobnych tematach ;-P. Wyłączył się dziewczynie tryb blogowy ;-). Z pewnością jest to jednak dobry pomysł. Może Ty byś się pokusiła o ugryzienie jakiegoś tematu w ten sposób? ;-D

          • Hehe, no ale może kiedyś w przyszłości nie aż tak dalekiej się uda jakiś dwugłos zmontować ; )

            Ja? Może kiedyś ; ) Bo przyznaję, że mnie to kusi od dawna.

          • o, czyli wyzwanie rzucone ;-P. Gdybyś miała kiedyś ochotę na dyskusję tego typu to zapraszam. Co prawna nie mam pojęcia jak coś takiego mogłoby się odbyć ;-P

          • Haha, no ba! xD
            Hm, też nie wiem, ale niczego nie można być pewnym i niczego nie można wykluczyć. Dlatego jeśli nadejdzie odpowiednia pora i sposobność, to wtedy nie trzeba będzie się zastanawiać ; )

  1. Dziękuję za ten ciekawy wpis o Beksińskim. Byłam kilka lat temu w Sanoku i oglądałam wystawę prac Beksińskiego. To było dla mnie porażające, niezwykłe wrażenie!! Ciekawostką było to, że był na tej wystawie jeden ze znajomych (przyjaciół?) Artysty, który oprowadzał swoich znajomych i opowiadał przeróżne ciekawe historie. Chcąc, nie chcąc, coś z nich usłyszałam, bo w sali było nas łącznie 5 osób 😉

    Szczęśliwego 2016! 🙂

    • Szczęśliwego 😉

      Beksiński malował bez kompromisów: jego dzieł nie trzeba oglądać z „handicapem”. Są oczywiście lepsze i gorsze w jego dorobku, ale większość jest perfekcyjna, co tym bardziej podkręca ich moc! A ta jest nie byle jaka!

  2. Tekstwyśmienity, miałam okazję przyjrzeć się jego twórczości w Sanoku. Niesamowita faktura obrazów. Rok temu dostałam w prezencie jego biografię. Nie zawsze jest mi to niezbędne do obcowania że sztuką, ale tym razem naprawdę sporo wyjaśniła.Najbardziej rozbawiło mnie jak dystansował się od wszelkich mało udanych interpretacji jego dzieł. To był charyzmatyczny człowiek, ale nie pozbawiony ciepła. Coś jednak było na rzeczy skoro nie potrafił przez całe życie przytulić własnego syna.

    • rzadki przypadek Artysty przez wielkie „A”, który oficjalnie i przy każdej okazji starał się umniejszać wagę swoich dzieł, odcinając się od interpretacji, które przecież „nadbudowywały” wartość bazową. Z pewnością jednak to co się działo w jego psyche musiało oddziaływać na relacje ze światem…

  3. I muszę przyznać, tylko doniemmam, że. Twój odbiór ucieszyłby go. Przepraszam za literoki i błędy, piszę z telefonu. Komputer mi padł:|

  4. Znakomity tekst.
    Wizje Beksińskiego są przerażające. Na pewno malarstwo pomagało mu w eksternalizacji swoich własnych zmor i lęków – jego obrazy pełne są wyciśniętej z niego samego grozy. Tak, jakby w ten sposób chciał się z niej otrząsnąć.

    • Dziękuję! Coś w tym jest: osiągnięcie katharsis poprzez wizualizację lęków. To trochę jak z bolącym palcem: czasami trzeba docisnąć bolące miejsce bardzo mocno aby przekręcił się licznik i umysł wyłączył bezpiecznik…

    • przyznam, że nie wiedziałem. To bardzo ciekawa wiadomość, zarazem jednak nieco konfundująca: zastanawiam się na ile twórcom uda się połączyć wewnętrzny świat Beksińskiego z wymogami kina (gdzie wszystko musi być „zewnętrzne”).

  5. Bardzo trafna interpretacja malarstwa Bekińskiego.Obraz albo się podoba albo zwyczajnie odrzuca ,jak powiedział zresztą sam mistrz.Jego obrazy są bez wątpienia mroczne ,wzbudzające niepokój ale zarazem piękne i klimatyczne.

  6. Jestem bardzo usatysfakcjonowany interpretacjami, które nigdy by mi nie przyszły do głowy. Tekst jest wspaniały.

Dodaj komentarz