
Philip Kindred Dick uznał w przypływie szaleństwa (z którym było mu generalnie po drodze), iż Stanisław Lem to wieloosobowa komórka propagandowa marksistów usiłująca podstępem przejąć kontrolę nad umysłami Amerykanów. Prawdopodobnie Dick nie miał racji, choć oczywiście nie możemy tego wiedzieć z całą pewnością, wszak jesteśmy ofiarami manipulacji Lema osoby lub Lema grupy. Ewentualnie obu. Być może odpowiedź znajduje się w archiwach FBI, bowiem Dick właśnie do tej instytucji zgłosił swoje podejrzenia. Mniejsza o to. Faktem jest, że czytając Wizję lokalną nie sposób oprzeć się wrażeniu, że zaiste Lem jest kilkoma twórcami w jednym, zbiorczym ludzkim opakowaniu, opatrzonym jakże modnym za oceanem trójliterowym kodem-nazwą (której nie podejmujemy się rozwałkować, choć zabawa byłaby przednia).
Wizja lokalna to kontynuacja, luźna, Dzienników gwiazdowych. Mamy tutaj Ijona Tychego, który właśnie powrócił był na Ziemię w glorii kosmonautycznego odkrywcy. Udaje się Tychy na zasłużony odpoczynek aż do Szwajcarii. Tam wplątuje się w kilka kabał, czy to łyżeczkowych, czy to zamkowych, a nawet w obie naraz, aż w Instytucie Maszyn Dziejowych odkrywa możliwe reperkusje swojej wyprawy na Encję i spisanych w jej wyniku wspomnień. Rzecz w tym, że za lat wiele (setki, bo w kosmosie nic się nie dzieje szybko), ktoś na Encji przeczyta owe zapiski. I dokona ich analizy. Po czym je opacznie zrozumiawszy sprawi, że wystosowana zostanie poważna w tonie i dziwna w formie nota protestacyjna… Antycypowanie pojawienia się owej nieistniejącej noty (nie istniały jeszcze istoty, które miały ją spłodzić), stało się faktem przed faktem, a może po prostu ów przyszły fakt zmaterializowało w przeszłości, czyli teraźniejszości. W skrócie: problem to poważny, acz nie do końca bieżący, co jednak nie mogło zrazić wysoce odpowiedzialnych person politycznych, rzeczą poważnie zgorszonych.
Polityka dotyczy bowiem zajść przyszłych, których przewidzieć z pełną trafnością nie można, a polityk wytrawny to ten, który wie o tym doskonale i robi swoje z patriotyzmu, poczucia obowiązku oraz wyższej konieczności dziejowej. […] Czy nie wiadomo mi o tym, że krytyczne decyzje, przesądzające o wojnach światowych, zapadały przy całkowitym nieuwzględnieniu raportów i innych niepodważalnych dokumentów wyjawiających, że wojny wypowiadać nie należy? Jakież znaczenie może zatem mieć to, czy podobne raporty i dokumenty są autentykami, czy fantomami? Jak miałaby właściwie ta różnica wpłynąć na tok urzędowania?[72]
Czytaj dalej →
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…